|
powrót
Ciasteczko z pieprzem czyli porcja świeżej sztuki w galerii Manhattan
Anna Leśniak
Czwórka zaproszonych artystów dostarczyła publiczności mocnych wrażeń... Ciasteczko z pieprzem / Młoda sztuka performance: Karolina Stępniowska, Kuba Bielawski, Przemek Sanecki, Anna Syczewska. 25 maja 2007, Kurator: Łukasz Guzek
Sztuka performance nie jest już zaskoczeniem dla publiczności Manhattanu. Krystyna Potocka regularnie zaprasza performerów, a wydaje się, że w ostatnim czasie ta tendencja się nasiliła. W krótkich odstępach czasu mogliśmy zobaczyć działanie Marka Rogulusa, grupy Sędzia Główny, a teraz czwórkę młodych, już nie początkujących, ale jeszcze nie znanych szerszej publiczności artystów. Byli to: Karolina Stępniowska, Anna Syczewska, Kuba Bielawski i Przemek Sanecki.
Rozpoczęła Karolina. Na posadzce najniższego poziomu galerii ułożyła serce z goździków. Te kwiaty wszystkim się kojarzą z PRL-em, kiedy ustrajano nimi wszelkie możliwe imprezy, zapewne ze względu na atrakcyjną cenę, a może brak bardziej efektownej flory w kwiaciarniach. Goździk jest też synonimem tandetnego, socjalistycznego upominku z okazji dnia kobiet, którym to w zakładach pracy uszczęśliwiali koleżanki mężczyźni, aby „wydębić” od nich flaszkę. Tyle o historii goździka w historii kobiet.
Karolina Stępniowska chodząc na czworakach zjadała kwiatki bezpośrednio z podłogi. Kucanie, klęczenie, czołganie się po podłodze to częsty element kobiecych performance. Niedawno robiły to „Sędziny” w tej samej galerii, wcześniej na czworakach chodziły m.in. Janine Antoni i Mierle Laderman Ukeles.
Karolina przeżuwała kolejne kwiatki zjadając tym samym serce – symbol miłości w kiczowatej popkulturze. Zjadała tak długo aż zwymiotowała kwiatową pulpę. Nasuwało to skojarzenia z homogenicznością kultury masowej, która każdą informację i uczucie przemieli na obojętną w smaku, lekko strawną papkę. Czasami jednak można od tego zwymiotować…
Po działaniu Karoliny publiczność została zaproszona na górę, gdzie zobaczyliśmy siedzącego na stołeczku niepozornego człowieka, jakby barda, wyjętego zdecydowanie z ery przedkonsumpcyjnej. Był to Kuba Bielawski. Stołeczek, na którym siedział to obiekt wyjątkowy, ponieważ wydaje szczególny dźwięk, który Kuba wykorzystuje w swoich performance. Na krzesełku zatknięta została flaga – symbol wszelkich jaźni – jak wyjaśnił artysta. W tle wyświetlana była projekcja – performance i wydarzeń z gdańskiego Klosz.artu – galerii prowadzonej przez Kubę.
Kuba szarpał za struny mocno rozstrojonego instrumentu, czegoś pomiędzy gitarą a mandoliną. Performance oparty był na modulacji głosu artysty, od szeptu przechodził do krzyku, od rozpoznawalnych słów do nieartykułowanych dźwięków. Jego krzyki zamieniały się w śpiew, który przywodził na myśl szamana odprawiającego tajemnicze obrzędy, muezina nawołującego do modlitwy, lub po prostu pomyleńca. Artysta cały czas spoglądał w rozłożone kartki z własną poezją, odczytując z nich fragmenty. Słowa cyklicznie zamieniały się w bełkot.
Zawodzenie i brzdąkanie to jednak było za mało, w pewnym momencie Kuba sięgnął po megafon. Jego głos został wzmocniony, a artysta na koniec zaczął wrzeszczeć jak opętany.
Złamał konwencje istniejące w sferze publicznej.
Performance Przemka Saneckiego polegał na fizycznym kontakcie z odbiorcą. Znów trzeba było przemieścić się ciemnego podziemia. Sanecki chodził jak robot, po czym rzucał się siłą swojej bezwładności na przypadkową osobę z publiczności. Ludzie się przewracali, potłukła się szklanka, wylało się czyjeś piwo. To jednak dopiero wstęp do tego, co nastąpiło. Artysta natrafił na silnego mężczyznę, który się nie przewrócił. Chwilę trwało siłowanie się dwóch wysokich dobrze zbudowanych „facetów”. Żaden nie chciał odpuścić. W końcu artysta został „sprowadzony do parteru” i wyniesiony przez kilku „pomocników” do pomieszczenia obok. Mężczyźni znów zaczęli się szamotać pomiędzy krzesłami galeryjnej kawiarenki. Gdy performerowi postanowiono ściągnąć buty, zaczął kopać tych, którzy wpadli na ten pomysł. Mężczyzna na którym Sanecki wcześniej się „powiesił” nie pozostał mu dłużny. Sanecki zapytał: Kopiesz leżącego? Na co usłyszał, A ty kopiesz tego, który chciał Ci pomóc?
Wtedy nastąpił koniec akcji i wzajemne podanie rąk obu bohaterów szamotaniny. Paradoksalnie okazało się, że przypadkowy odbiorca dobrze zrozumiał ideę performance. Nie pozwolił upaść performerowi. Ta sytuacja doskonale pokazuje różnicę między performance i teatrem. Tu wszystko było autentyczne, a performance mimo ogólnych punków scenariusza może w różnych miejscach przebiegać w zupełnie inny, czasami nieoczekiwany sposób.
Po akcji, która dostarczyła wszystkim sporo adrenaliny nastąpiło znów przejście na górę i spora chwila oczekiwania. Zapowiedziana została Ania Syczewska. Jednak zamiast niej wyszedł miejscowy aktywista sztuki (Jacek Kozłowski) z ogromnym wieńcem, który powiesił na ścianie. Wieniec z żółtych i czerwonych kwiatów przedstawiał uśmiechniętą buźkę.
Kozłowski stanął pod wieńcem i dzwonił dzwoneczkiem. Na szarfie wieńca widniał napis – „5 minut aby was przekonać”. Do czego? Do wysłuchania śpiewającego telegramu od Ani Syczewskiej, który melodyjnie odczytało wdzięczne dziewczę w różowej sukience i kapeluszu – Kasia. Ania nie mogła przyjechać, ale 5 min wstępu/występu wystarczyło, żeby większa część publiczności dała się wyprowadzić z galerii i pójść za parą z wieńcem w okolice dworca Łódź Kaliska. Nikt (oprócz dwójki wtajemniczonych) przed dotarciem na miejsce nie wiedział gdzie idziemy i jaki będzie finał tego „wesołego korowodu”. Tam „cała menażeria” para z wieńcem, publiczność, dyrektorka galerii, kurator, kamerzyści i fotografowie próbowali złapać stopa, ponieważ wtedy dopiero zdradzono nam, że wieniec ma jechać do Krakowa i zostać złożony u stóp Smoka Wawelskiego – celu przemarszu Parady Równości.
Wszyscy artyści przygotowali radykalny i zaskakujący program. Ich działanie wiązało się z pewnym ryzykiem zarówno dla kuratora jak i galerii, gdyż zaproszeni artyści jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa w poszukiwaniu własnej formuły sztuki performance. Można zaprosić klasyków gatunku, ale wtedy już prawie wszystko wiadomo, a tym razem nikt nie wiedział czego się spodziewać. Artyści jednak nie zawiedli i dowiedli, że powinno się dla nich znaleźć miejsce w historii polskiego performance. Kto nie widział niech żałuje, bo stracił kawałek dobrej sztuki.
Czytaj inną recenzję z wydarzenia:
Łukasz Guzek spam.art.pl
|